Jestem świeżo po lekturze książki Rose Mary „Nie krocz za mną…”, należącej do literatury religijnej, którą czytam już od października czy listopada. Przeżyłam wtedy silny okres fascynacji Thomasem Mertonem i Joachimem Badenim. Spojrzenie tych dwóch postaci na kwestię wiary czy życia w ogóle odwróciło mnie do góry nogami. Książka pociągnęła książkę, jak to zwykle bywa przy okazji łańcuszków lekturowych, przypis rzucił mnie w przypis, cytat w cytat i dziś wylądowałam na końcu opowieści Rose Mary. W dwóch zdaniach: to historia dziewczyny, która niesie na sobie piętno wyborów wielu pokoleń. Wyborów związanych z magią, wróżbiarstwem, spirytyzmem. I jako jedyna głośno mówi: nie – chcę wierzyć w Boga, ratunku. Książka mnie zaciekawiła jako studium postaci uwikłanej w konflikt. Jest też po prostu ciekawa, zaprzyjaźniamy się z autorką, jeśli oczywiście nie uznamy jej za wariatkę i uwierzymy, że zarówno Bóg, jak i diabeł są obok nas, jeden wprawdzie bezpośrednio, a drugi trochę mniej – ale jednak.
Przyznam, że wierzę Rose Mary, bo czuję, że są wokół nas rzeczy, których istnienia często nawet nie przeczuwamy. Wierzę, że mogła żyć w jakimś wielkim splocie rodzinnego dziedzictwa. Wierzę, że można być przeklętym czy kogoś przekląć. I że to ma coś wspólnego z diabłem.
Polecam książkę tym, którzy są skłonni zaufać autorce, innych ona po prostu znudzi albo odstraszy. Mnie pomogła znieść te kilka dni, które wymagały całkowicie wciągającej lektury. No i dałam się wciągnąć.
Źródło: BiblioNETka